środa, 30 stycznia 2008

Małżeństwo z Harrym Potterem

Alicja Gancarz, Onet.pl

O północy księgarnie rozpoczęły sprzedaż ostatniej części cyklu J.K. Rowling.

Fanatyczni wielbiciele Harry’ego Pottera nareszcie mogą wziąć w swoje dłonie książkę "Harry Potter i Insygnia Śmierci", która odniosła niebywały sukces na całym świecie. Polscy czytelnicy mają do przeczytania 784 strony!

Starsi mężczyźni zainteresowani życiem wyjątkowego nastolatka to nie zawsze patologia. Jeśli obiektem uwielbienia jest Harry Potter wiek i płeć nie gra roli. Dobitne potwierdzenie tejże tezy dali wydawcy polskiej edycji ostatniego tomu przygód młodego czarodzieja z Hogwartu w czasie konferencji prasowej poprzedzającej premierę książki.

Na kilka dni przed przełomową nocą z 25 na 26 stycznia, kiedy to o północy drzwi wielu księgarni w Polsce otworzą się dla fanów Harry’ego Pottera, pragnących nabyć ostatni tom przygód czarodzieja, dyrektor wydawnictwa Media Rodzina Bronisław Kledzik wraz z właścicielem oficyny Robertem Gamble oraz autorem polskiego przekładu "Insygniów Śmierci", Andrzejem Polkowskim, opowiedzieli o swojej fascynacji bohaterem wykreowanym przez Joanne Kathleen Rowling.


Stare dobre małżeństwo

Z Harrym Potterem pracownicy wydawnictwa Media Rodzina związani są od dziewięciu lat. Związek ten najmocniej odczuł tłumacz dzieła Rowling. Andrzej Polkowski przyjmując zadanie przeniesienia na polski grunt przygód Pottera i jego przyjaciół, dołączył do wąskiego grona autorów przekładów, pracujących samotnie nad całym długim cyklem powieści. Wraz z rosnącą popularnością książek, jego praca znalazła olbrzymie grono krytyków. W związku z tym Polkowski nie kryje, iż z ulgą przywita wydanie ostatniego tomu losów uczniów magicznej szkoły, gdyż wreszcie zejdzie z celownika uważnych fanów chłopca z blizną w kształcie błyskawicy. – Żaden polski tłumacz chyba nie przeżył czegoś podobnego – wyznał Polkowski. – Mam na myśli pracę w świetle reflektorów. Nie mówię o wywiadach, odpowiadaniu od niespełna dziesięciu lat na wciąż te same pytania, ale przede wszystkim o recenzowaniu mojej pracy przez czytelników. Po wydaniu każdego tomu fora stron internetowych poświęconych Harry’emu Potterowi pełne są przeróżnych komentarzy, uwag, po przeczytaniu których człowiek niekoniecznie najlepiej się czuje. Niektórym się przekład podoba, niektórym nie – wyjaśnił tłumacz, podkreślając, że właśnie reakcja czytelników wpłynęła na to, iż przekład Pottera stał się dla niego tak wyjątkowym doświadczeniem. – Nauczyło mnie to pokory. W wielu przypadkach ci ludzie mieli rację i wychwycili mnóstwo błędów, które zostały popełnione przez tłumacza, redaktora, a nawet samą autorkę. Świadomość tego, iż ludzie się zastanawiają, dociekają jest niezwykle wartościowa – dodał Polkowski.

Jednocześnie tłumacz komentując spekulacje mediów o tym, iż Rowling planuje wydać kolejne części przygód Pottera, dodał, że a i owszem, autorka jeszcze nie zamierza opuścić czarodziejskiej krainy. Jednak nie będą to następne tomy cyklu, a jej opowieść o pisaniu książek. Kiedy wspomnienia te zostaną wydrukowane, Polkowski zajmie się ich przekładem na język polski. – Nie zerwiemy tego małżeństwa – oświadczył Gamble łamaną polszczyzną, która – ze względu na to, iż jest Amerykaninem – zdecydowanie wymagała ingerencji… tłumacza. – Wszyscy jesteśmy chrześcijanami, więc potrwa do śmierci – zażartował Polkowski.


Magiczna moc Pottera

Mimo iż wydawnictwo, po dwóch miesiącach rozważań, wybrało ostatecznie na tytuł frazę "Insygnia Śmierci", odrzucając słowo "dary", nie porzuciło jednak chęci podzielenia się książkami z innymi. Pokaźny zestaw kopii książki otrzymała dyrektor Biblioteki Narodowej, Ewa Potrzebnicka. Odbierając symboliczny stos egzemplarzy przyznała, że ten dar jest szczególnie ważny dla małych bibliotek, do których trafi 500 kopii. – Cieszymy się przede wszystkim ze wzrostu czytelnictwa, do którego przyczynił się Harry Potter – wyjaśniła Potrzebnicka. – Cieszymy się również z dobrego papieru z Kwidzyna, dzięki któremu książki nie niszczą się tak szybko. Jej forma fizyczna przetrwa wiele lat – zapewniła.

Wraz z premierą papierowej wersji "Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci", do sklepów trafią audiobooki. Powieść czyta – tak jak i poprzednie części – Piotr Fronczewski. Wydanie audio książki trafiło na ręce dyrektor Polskiego Związku Niewidomych, Małgorzaty Pacholec. Odbierając dar wydawnictwa Media Rodzina, zwróciła ona uwagę na kolejny niezwykle ważny aspekt fenomenu potteromanii. – Osobiście jestem wielka fanką Harry’ego. Mogłabym nawet startować w konkursie wiedzy o nim – zażartowała dyrektor PZN-u, która wyznała, iż Harry pomógł jej zjednoczyć własną rodzinę. – Mój syn przeczytał mi na głos sześć tomów. Dzień po dniu czytał po trzy, cztery rozdziały. Przez wiele dni zakochani byliśmy w jednej sprawie. Myślę, że wielu rodzicom jest trudno znaleźć obszar tak mocnego porozumienia. Nam się to udało dzięki Harry’emu Potterowi – wyznała Pacholec.

Rodzinny aspekt publikacji Rowling podkreślił również Gamble, którego urzekła także przekazana przez autorkę wartość przyjaźni, fakt, iż bohaterowie popełniają błędy, ale są w stanie ostatecznie wybrać właściwą drogę. Właściciel oficyny dodał również, iż podziwia dzieło za ukazanie, iż śmierć jest częścią życia. – To dalsza droga. O ile Harry godzi się z losem, Lord Voldemort nie potrafi przyjąć śmierci – tłumaczył Gamble, wyraźnie urzeczony bajką.

Czy z takim samym entuzjazmem przyjmą ostatni tom przygód Harry’ego Pottera jego wielbiciele, przekonamy niebawem, kiedy to… na forach internetowych zawrze od komentarzy.

Przypomnijmy, że "Harry Potter i Insygnia Śmierci" rozgrywa się po śmierci Dumbledore'a. Zakon Feniksa wzmaga swoją działalność, próbując przeciwstawić się coraz potężniejszym siłom śmierciożerców. Harry wraz z przyjaciółmi opuszcza Hogwart, by odnaleźć sposób na pokonanie Voldemorta. Wyprawa ta pełna niepewności i zwątpienia najeżona jest niebezpieczeństwami, a co gorsza nikt nie wie, czy zakończy się sukcesem i czy wszyscy dotrwają do jej końca.
Dlaczego Dumbledore nie pozostawił Harry'emu czytelnych wskazówek? Czy przeszłość nieżyjącego dyrektora kryje jakieś niezwykłe tajemnice? Jaką rolę odegra Snape przy boku Voldemorta? Czy Harry'emu uda się dotrzeć do najważniejszych miejsc i faktów dotyczących jego rodziny?
Siódmy tom przygód Harry'ego Pottera jest już ostatnią częścią cyklu i - jak spodziewają się czytelnicy - przynosi odpowiedzi na wszystkie istotne dla potteromaniaków pytania.

Tak o najnowszej części cyklu pisała w recenzji umieszczonej w "The New York Times" Michiko Kaukutani:

"Nareszcie jest: ostateczne starcie między Harrym Potterem, Chłopcem, Który Przeżył, Wybrańcem, "symbolem nadziei" świata Czarodziejów i świata Mugoli; a Lordem Voldemortem, Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, nikczemnym przywódcą śmierciożerców i niedoszłym władcą świata. Dobro przeciwko Złu. Miłość przeciwko Nienawiści. Szukający przeciwko Czarnemu Panu.
(...) Dotarcie do finału nie idzie idealnie gładko – ostatnia cześć książki pełna jest nierównych akapitów naświetlających akcję i niepozbawiona niezgrabnych dygresji, jednak podsumowanie całego cyklu i determinacja w prowadzeniu głównych postaci przekonują i sprawiają, że niektóre spekulacje sprzed publikacji wydają się zwyczajnie głupie." zaznacza recenzentka.


Kiedy polscy czytelnicy będą mogli przeczytać o ostatecznych rozwiązaniach niewątpliwie przyznają za Kaukutani, iż: "Świat Harry'ego Pottera jest miejscem, gdzie to, co przyziemne i cudowne, zwyczajne i nierealne żyje obok siebie. Samochody mogą tu latać, sowy doręczają pocztę, malowidła przemawiają, a w lustrze odbijają się najskrytsze ludzkie tęsknoty. Czytelnicy bez trudu rozpoznają tę rzeczywistość. Śmierć i codzienne nieszczęścia są tu nieuniknione, a ludzkie życie określane jest przez miłość, stratę i nadzieję – dokładnie tak samo, jak w naszym śmiertelnym świecie."

Alicja Gancarz, Onet.pl

poniedziałek, 1 marca 2004

Mugole kontra tumany - czyli wywiad z Andrzejem Polkowskim

Teraz nie umiem sobie wyobrazić "Harry'ego Pottera" bez mugoli. Ale rzeczywiście, przetłumaczyłem pierwszy tom, używając słowa "tuman"- mówi Andrzej Polkowski. Dziś ukazuje się piąty tom "Harry'ego Pottera". Z Andrzejem Polkowskim, tłumaczem "Harry'ego Pottera", rozmawia Wojciech Orliński (wywiad z dnia 31 stycznia 2004 z "Wysokich Obcasów".)

Czy Pan przeczuwał, że pochłonie Pana świat fanów "Harry'ego Pottera", kiedy zabierał się Pan do tłumaczenia pierwszego tomu jego przygód?

Nie, to jest niepowtarzalne zjawisko: cały świat ludzi gotowych dyskutować do upadłego na temat najdrobniejszych szczegółów.

Czy ten fenomen dotyczy tylko dzieci?

Zdarzają się dorośli, ale to nie oni nadają ton, tylko młodzież, bardzo zresztą specyficzna. Często są to dzieci w okularach, raczej introwertyczne, bardzo inteligentne i samodzielnie myślące. Podejrzewam, że mają podobne kłopoty w szkole z nauczycielami czy osiłkowatymi rówieśnikami jak Harry Potter.

Ma Pan ma jakiś ulubiony wątek w książce?

Najbardziej lubię wszystko, co dotyczy rodziny Dursleyów, tę całą satyrę na mieszkańców jednakowych domów z wystrzyżonymi trawnikami. Dla większości fanów Pottera to tylko nudny dodatek, ale ja to uwielbiam. Zresztą w piątym tomie nareszcie poznajemy sekret tej rodziny i prawdziwe przyczyny, dla których tak bardzo się boją magii.

Dursleyowie są kwintesencją tego, co w "Harrym Potterze" nazywane jest mugolstwem. Początkowo jednak przetłumaczył Pan to słowo inaczej...

Jak już raz użyjemy jakiegoś przekładu, trudno się od niego uwolnić. Zapomniałem już o tamtym sporze i ja sam teraz nie umiem sobie wyobrazić "Harry'ego Pottera" bez mugolstwa i mugoli. Ale rzeczywiście, przetłumaczyłem pierwszy tom, używając słowa "tuman" w miejsce "mugol". Toczyłem wtedy o to wielkie spory z wydawcą, panem Robertem Gamble. On twierdził, że "muggle" nie ma pejoratywnego znaczenia. Ja na to pokazywałem mu różne słowniki, z których wynika, że to znaczy coś jak "oszołom, głupek".
Ale wobec deklaracji Amerykanina szkockiego pochodzenia był to oczywiście słaby argument.

Zaraz potem wybuchła afera z pewną amerykańską pisarką, która twierdziła, że wymyśliła to słowo, i wtedy wydawnictwo twierdziło coś wprost przeciwnego, właśnie powołując się na te same słowniki...

Tak, miałem z tego trochę satysfakcji. Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać rację mojemu wydawcy. Nadmiernie pejoratywny wydźwięk słowa "tuman" wypaczałby odbiór książki, bo przecież kwestia dobra i zła w "Harrym Potterze" biegnie w poprzek podziału magiczny - niemagiczny. Są źli czarodzieje i dobrzy mugole. W słowie "mugol" zawarta jest nie tyle może obelga, ile łagodne lekceważenie, bo jakoś to słowo się rymuje z lekceważącym określeniem czyjejś narodowości, jak "Jugol" czy "Angol".

Niektórzy twierdzą, że w "Harrym Potterze" w ogóle nie ma dobra i zła. Albo wręcz - że to apoteoza czarnej magii.

Przeważnie twierdzą to osoby, które książki nie czytały albo czytały uprzedzone. Ze skrajnym uprzedzeniem można doszukać się szkodliwej propagandy nawet w "Opowieści wigilijnej" Dickensa! W końcu tam nie ma ani słowa o Bogu (mimo zbliżającego się święta kościelnego!), mamy za to nekromancję, okultyzm, wędrówki z duchami, czarną magię.
Mówiąc serio, w "Harrym Potterze" mamy uosobienie wszelkiego zła, jakim jest lord Voldemort, zabójca rodziców Harry'ego, który latami terroryzował świat czarodziejów. Voldemort nie jest jednak przybyszem z innego świata. Jego zło jest tylko wyolbrzymieniem zwykłego zła, z jakim stykamy się na co dzień. Egoizm, chciwość, pycha - postawy, które widzimy również u innych czarodziejów lub mugoli, znalazły swoje skrajne wcielenie u Voldemorta i jego popleczników.
Wszystkie negatywne zjawiska ze świata mugoli mają zresztą swój odpowiednik w świecie magii. W naszym świecie są Dursleyowie, ale w świecie magii jest rodzina Malfoyów. W naszym świecie mamy osiłków znęcających się nad słabszymi - to samo jest w Hogwarcie, tylko tam wszystko jest jeszcze bardziej przerażające, bo ma większą siłę. Mamy też przesłanie dydaktyczne: że największą wartością jest miłość i przyjaźń, że Harry Potter nie osiągnąłby sukcesu, gdyby nie pomoc innych ludzi, w tym również takich, których wcale nie uważa za swoich przyjaciół. Ja bym nawet powiedział, że dla mnie tego dydaktyzmu jest trochę za dużo.

Zastanawiam się, czy Voldemort może być porównany do jakiegoś realnego zła z naszej historii - czy jego upadek nie zbiega się czasem z upadkiem komunizmu?

Odtwarzając bezwzględną chronologię wydarzeń, można dojść do wniosku, że pierwsza klęska Voldemorta przypada na koniec drugiej wojny światowej, jest więc jakiś związek tego zła z totalitaryzmem. Ale drugi upadek to początek lat 80., a więc łączenie tego z komunizmem wydaje mi się naciągane. Dziś Voldemort odgrywa w tym świecie rolę zbliżoną do Osamy ben Ladena - działa z ukrycia, siejąc od czasu do czasu zniszczenie.

Czasem jako ojciec muszę przybrać ton belferski i bardzo się wtedy cieszę z dydaktycznej wymowy "Harry'ego Pottera". Kiedy widzę, że moje dzieci za bardzo emocjonują się reklamą, nie powiem im przecież, żeby przestały, bo wybitny filozof Erich Fromm napisał o tym książkę. Mówię: "Panowie, zachowujecie się jak Malfoy". To działa!

Tak, i to jak działa! Ja to wypróbowałem na swoich wnukach - kiedy wnuczka zaczepiała swojego młodszego brata, powiedziałem jej, że postępuje jak Dudley. Poczerwieniała ze wstydu.

Czy ma Pan jakiś klucz, którym się Pan kieruje przy przekładzie, na przykład z zasady zostawia jakieś słowa w języku oryginału?

Tłumacz zawsze wnosi coś od siebie, to nieuniknione. Moja największa ingerencja polega na tym, że J.K. Rowling w dialogach nadużywa dopowiedzeń. Moim zdaniem nie ma sensu pisać: "zaklął ze złością rozgniewany...", wystarczy samo przekleństwo. A co do klucza... Na przykład nie tłumaczę nazwisk, nawet jeśli są tak kuszące jak Longbottom. Ale i od tej zasady jest wyjątek - minister magii Korneliusz Knot. Skoro jednak akcja książki dzieje się w Anglii, nazwiska mają być angielskie.
Tłumaczę natomiast ksywki i przydomki. Tu zresztą dotykamy tego, co uważam za najsłabszy punkt mojego przekładu - to ksywki paczki czterech przyjaciół z Hogwartu [oryg. Moony, Wormtail, Padfoot i Prongs; po polsku odpowiednio: Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz - przyp. "WO"]. Jeszcze ten Rogacz jakoś brzmi, bo "prongs" to dosłownie "poroże", ale Łapa... Dzisiaj bym to raczej tłumaczył jako Powsinoga, no ale już tak zostało.

Czytelnicy bombardują Pana listami w takich sprawach?

Bombardują wydawnictwo, a wydawnictwo mi te głosy przekazuje. Słucham ich bardzo uważnie, bo często jest w nich sporo racji.

Czy czytał Pan przekłady "Harry'ego Pottera" z Francji, Niemiec, Czech czy innych krajów?

Przy pierwszym tomie rzeczywiście z zainteresowaniem oglądałem inne przekłady, zwłaszcza niemiecki. Drugi tom już musiał się i tak trzymać konwencji zastosowanej w pierwszym.
Najwięcej zmieniono w przekładzie francuskim i czeskim - nawet Hogwart w wersji francuskiej nazywa się Poudlard. No ale to taka tradycja - Francuzi i Czesi wymyślili własne zamienniki nawet na "komputer".

Czy próbował Pan sporządzić na własny użytek mapę magicznego Londynu, porównując miejsca opisane w książce z prawdziwym miastem?

Ja to muszę robić jako tłumacz. Mam prywatne szkice sytuacyjne dotyczące różnych miejsc akcji - żeby np. wiedzieć, co jest z lewej, a co z prawej strony. Jeśli chodzi o magiczny Londyn, wyraźne wskazówki są co do tego, gdzie jest bank Gringotta. Na tej podstawie można odtworzyć położenie innych miejsc, przede wszystkim magicznej ulicy Pokątnej.

To gdzie ona jest?

Najprawdopodobniej gdzieś w okolicach Charing Cross Road.

To ulica słynąca z dużych i małych księgarni i antykwariatów! A zważywszy na to, że pociąg do Hogwartu odchodzi z dworca King's Cross - położonego tuż obok British Library - zastanawiam się, czy ukrytym przesłaniem książek o "Harrym Potterze" nie jest: prawdziwa magia to po prostu literatura...

Coś w tym jest. Bardzo nie lubię pytania, czy ja sam wierzę w magię, bo nie wiem, co ono właściwie znaczy. Że machając różdżką, można wywołać jakieś skutki? Oczywiście, że wierzę, bo widziałem dyrygenta podczas koncertu. Czy wierzę, że można sporządzić eliksir leczący choroby? Przecież to właśnie robią lekarze. Spójrzmy jednak na literaturę: w różnych miejscach świata ludzie biorą do ręki małe papierowe przedmioty zapełnione tajemniczymi znakami, które nazywają literami, i dzięki tym przedmiotom nagle wszyscy oni przenoszą się na ulicę Pokątną. Jeśli to nie jest magia - to co to jest magia?

Źródło: Fanclub HP

czwartek, 27 marca 2003

Wywiad z Andrzejem Polkowskim - tłumaczem cyklu o Harry'm Potterze

Wywiad przeprowadzony został 26.01.2001 roku prze wodnicę.

wodnica: Pan sam nie uważa się za mugola. Jak Pan się broni przez zmugoleniem? Czy często spotyka Pan w życiu codziennym mugoli? A propos - używanie tego słowa pisanego wielką literą okazało się podobno niepoprawne?

Andrzej Polkowski: Zacznijmy od drugiego pytania. W początkowej wersji tłumaczenia pierwszego tomu "Muggles" przełożyłem jako "Tumani", idąc za wyraźnie pogardliwym znaczeniem tego słowa w książce i za takimi slangowymi wyrażeniami, jak "mug" czy "muggins" (prostak, głupiec). Właściciel wydawnictwa, pan Robert Gamble, nie chciał się na to zgodzić, upierając się, że samo słowo nic nie znaczy i że "Muggles" to po prostu zwykli ludzie, niekoniecznie głupi czy źli. Powoływał się na Hermionę, pochodzącą z rodziny poczciwych mugoli. Uległem naciskowi, choć później się okazało, że chyba miałem rację, bo jakaś Angielka wytoczyła pani Rowling proces o plagiat, twierdząc, że to ona pierwsza użyła terminu "Muggles" w swojej książce. Prawnicy pani Rowling wygrali proces, wykazując, że "Muggles" to słowo występujące w słownikach slangów i oznaczające właśnie... tumanów, frajerów, prostaków. Ostatnio jeden z czytelników przysłał mi e-mail z takim rozwiązaniem tej zagadki: być może J. Rowling wymyśliła "Muggles" na zasadzie skojarzenia: "mag-less" - "ludzie nie-magiczni". Ciekawa koncepcja, choć nie do końca ścisła fonetycznie. A jeśli chodzi o dużą czy małą literę, to byłem od początku za małą literą, bo to nie żadna narodowość, tylko rodzaj ludzi. Jeśli już ich się pisze dużą literą, to tym bardziej trzeba by tak pisać Czarodziejów. W końcu zadecydował autorytet rzeczoznawcy językowego, którego poprosił o recenzję wydawca. A w ogóle mugole to po prostu ludzie pozbawieni zdolności czarodziejskich. To zdecydowana większość ludzi, dlatego pytanie powinno brzmieć: "Czy często spotykam w życiu codziennym czarodziejów?". Między tymi dwoma rodzajami ludzi istnieje pewne napięcie. Ponieważ książki J. Rowling pisane są głównie z punktu widzenia świata czarodziejów, termin "mugole" nabiera znaczenia pejoratywnego: to tumany, które muszą używać skomplikowanych urządzeń technicznych, zamiast np. pstryknąć palcami lub machnąć różdżką. Z kolei dla mugoli czarodzieje to nieokrzesani dziwacy, po których wszystkiego można się spodziewać (i nie bez racji). Powieści o Harry'm Potterze zaostrzają ten konflikt, bo rzeczywiście czarodzieje wprowadzają do świata mugoli spore zamieszanie. Jest jednak jeszcze jedno znaczenie terminu "mugole", wynikające z takiej, a nie innej konstrukcji fabuły w tych książkach. Najlepiej poznajemy krewnych Harry'ego, czyli wuja Vernona i ciotkę Petunię, a to uosobienie drobnomieszczaństwa, dulszczyzny, kołtuństwa, karierowiczostwa, snobizmu i straszliwego egoizmu. W tym znaczeniu w naszym świecie aż roi się od mugoli. Myślę, że jedną z ważniejszych przyczyn tak wielkiego powodzenia książek o Harry'm Potterze jest właśnie bezlitosne wyszydzenie takich ludzi, co bardzo odpowiada młodym czytelnikom. W tym znaczeniu oczywiście nie uważam się za mugola i nie muszę się bronić przed zmugoleniem, bo po prostu unikam takich ludzi i środowisk. Staram się, by mój dom bardziej przypominał Norę państwa Weasleyów niż Privet Drive. I najchętniej czytuję takich autorów, którzy z walczą z tak pojętym mugolstwem.

wodnica: W jednej z wyznaniowych szkół w Wielkiej Brytanii zabroniono uczniom czytania książek o Potterze ze względu na "niebiblijne" wątki czarnoksięskie. Jak Pan ocenia taką decyzję ciała pedagogicznego?

Andrzej Polkowski: Nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych grupy i organizacje fundamentalistów chrześcijańskich próbowały wzniecić kampanię przeciw książkom o Harry'm Potterze, oskarżając je o wychwalanie czarnej magii, czarownic, czarów itp., co jest sprzeczne z Biblią. O ile wiem (z Internetu) te kampanie zakończyły się fiaskiem. To zupełnie absurdalny zarzut. Posługując się nim, trzeba by zakazać dzieciom czytania w ogóle bajek i fantasy, bo czary są tam niezbywalnym elementem. A co zrobić z C. S. Lewisem, wielkim moralistą chrześcijańskim, którego cykl o Narnii nazywany jest "protoewangelią"? Co z "Faustem", Tolkienem, "Alicją w krainie czarów"? To po prostu okropna ignorancja, nieznajomość gatunków literackich i archetypów kultury. Przypominam też, że Pan Jezus objawił się światu po raz pierwszy za pośrednictwem magów ze Wschodu, astrologów, którzy postawili poprawny horoskop i dlatego Go odnaleźli i oddali mu hołd. Z chrześcijańskiego punktu widzenia ocenie podlega moralna wymowa tych książek, a chodzi w nich przecież o walkę dobra ze złem, w której dobro zwycięża. To już bardziej w baśniach braci Grimm czy z tysiąca i jednej nocy można się spotkać z fabułą moralnie dwuznaczną.

wodnica: Polska premiera trzeciego tomu opowieści o czarodzieju Harry'm Potterze była zapowiadana na okres przed świętami Bożego Narodzenia. Ostatecznie przełożono ją na 31.01.2001. Wydawca tłumaczył to m.in. możliwością dopracowania przekładu. Czy dużo się zmieniło w porównaniu z wersją oddaną przez Pana 15 października?

Andrzej Polkowski: O ile wiem, Wydawnictwo Media Rodzina przesunęło termin publikacji trzeciego tomu głównie z powodów rynkowo-marketingowych. Wersja oddana przez tłumacza zawsze podlega opracowaniu redakcyjnemu, za które przynajmniej ja jestem bardzo wdzięczny, jeśli tylko jest ono wnikliwe. Podczas pracy tłumacz wchodzi w pewną skomplikowaną grę z tekstem oryginalnym i po jakimś czasie często zatraca świeżość spojrzenia na tekst polski. Muszę też wyznać, że tempo pracy nad dwoma pierwszymi tomami było stanowczo za duże, a redakcja niezbyt staranna, stąd tyle pomyłek i kiksów. Przyzwyczajony jestem do ustalonego cyklu pracy: tłumaczę całość (nigdy nie czytam książki przed tłumaczeniem), odczekuję ze dwa tygodnie i poprawiam całość, wysyłam do redakcji i wreszcie przychodzi ta najważniejsza faza: nadanie przekładowi ostatecznego kształtu po propozycjach redaktora. Od pierwszej wersji (first draft) dzieli tę ostatnią fazę dość dużo czasu, więc można na swój przekład spojrzeć niejako z zewnątrz. A na koniec jest jeszcze faza korekty składu. W przypadku dwu pierwszych tomów starczyło czasu tylko na dwie pierwsze fazy. Dlatego domagałem się od Wydawcy, by następne tomy nie były już opracowywane w takim tempie. Opóźnienie wydania trzeciego tomu okazało się zbawienne, bo po raz pierwszy dostałem korektę składu i znalazłem w niej jeszcze ze dwadzieścia błędów.

wodnica: Czytelnicy, którzy sięgnęli po angielski oryginał powieści o Harry'm Potterze, zachwycają się językiem tych książek. Czy nie miał Pan tremy przystępując do tłumaczenia?

Andrzej Polkowski: Nie miałem tremy przystępując do pracy nad pierwszym tomem, bo wówczas jeszcze nie było takiego szału z tymi książkami na całym świecie. Trema, a właściwie okropna presja, pojawiła się po wydaniu przekładu drugiego tomu, kiedy okazało się, że mnóstwo czytelników dokonuje drobiazgowej egzegezy tekstu i wyłapuje prawdziwe lub pozorne błędy. Myślę, że jeszcze żaden tłumacz nie pracował pod taką presją, odczuwalną natychmiast dzięki internetowi. To w ogóle niesamowite zjawisko! Czytelnicy zaczynają redagować książki! I czynią to bez pardonu, na zasadzie: to nasza książka i ma tak być, jak my chcemy. Muszę przyznać, że wyłapali wiele błędów, a poza tym tworzy się jakaś przedziwna więź między czytelnikami. Uznałem ją za wspaniałe zjawisko i właśnie dlatego zwróciłem się do czytelników z propozycją wymyślenia polskiego imienia tego krwiożerczego buldoga. Przyszło ponad 200 propozycji!

wodnica: Jak radził Pan sobie z zabawami językowymi Joanne K. Rowling? Co podczas przekładu sprawiło Panu najwięcej trudności?

Andrzej Polkowski: Tłumaczenie książek J. Rowling to wspaniała przygoda. Występują tam różne żargony, różne sposoby wypowiadania się różnych rodzajów ludzi i poszczególnych bohaterów. Zabawy językowe to sama rozkosz! Najwięcej trudności sprawia wymyślanie odpowiedników imion własnych, które coś znaczą, ale bardzo to lubię. No i tych wszystkich magicznych stworów, zaklęć, eliksirów itd. Tłumaczyłem już sporo książek dla dzieci, w tym "Opowieści z Narnii", więc mam jakieś doświadczenie. Pomysły nie zawsze są najlepsze i często dochodzi do zażartych dyskusji z redaktorem i szefami Wydawnictwa. Ostatnio bardzo mi pomaga korespondencja e-mailowa z Asią Lipińską, srogą, ale przyjazną egzegetką książek o Harry'm Potterze z Warszawy. To takie pierwsze zwierciadło przekładu.

wodnica: Cykl o Harry'm Potterze jest bardzo mocno związany z tradycyjną literaturą angielską dla dzieci, poczynając od "Davida Copperfielda" Dickensa, poprzez "Alicję w krainie czarów", powieści Edith Nesbit o zaczarowanych zamkach, Piaskoludku i feniksie po cykl narnijski C. S. Lewisa. Skąd zatem takie szalone powodzenie Harry'ego Pottera? Czy nie tkwi ono w dużym stopniu właśnie w języku?

Andrzej Polkowski: Na pytanie o prawdziwe przyczyny aż takiej, monstrualnej popularności książek o Harry'm Potterze chyba jeszcze nikt wyczerpująco nie odpowiedział. Ja sądzę, że jest ich kilka, np. udane wykreowanie świata odrębnego (równoległego), który dzieci uznały za własny i przeciwstawienie mu świata "normalnych" ludzi. Jest przecież taka tendencja w kulturze młodzieżowej: mamy swój świat, swój język, swoją muzykę, swoje stroje, a "mugolom" nic do tego, bo i tak nic nie zrozumieją. I - podkreślam to ponownie - w tym dziecięcym świecie jest bardzo wyraźny podział na zło i dobro. Nie znaczy to wcale, że bohaterowie są czarno-biali, przeciwnie, popełniają błędy, czasem grzeszą, kłamią, ale w końcu zło zostaje obnażone, osądzone i pokonane. Dzieci łatwo odnajdują się w tych postaciach. Myślę, że tym, co współczesna młodzież najbardziej odrzuca, jest obłuda. To prawda, że tradycja dziecięcej literatury angielskiej jest o wiele bogatsza niż nasza, choć należy pamiętać, że tak naprawdę wielki sukces J. Rowling zaczął się od wydania dwu pierwszych tomów w Stanach Zjednoczonych, nie w Anglii. Nie przywiązywałbym zbyt wielkiej wagi do roli tej tradycji. Wcale nie jestem pewny, czy młodzi czytelnicy Harry'ego Pottera we współczesnej Anglii lub Stanach znają tę tradycję. Myślę, że jest przeciwnie i że książki o Harry'm Potterze zapełniły lukę po tej tradycji. Osobiście uważam, że np. baśnie C. S. Lewisa są o wiele bogatsze, lepsze językowo i mądrzejsze, a jednak aż takiej furory nie zrobiły. Albo: nie sądzę, by wielu czytelników J. Rowling znało książki Kiplinga (nie mówię tu o "Księdze dżungli", tylko np. o "Stalky i kompania" czy "Kapitanowie zuchy"), a dla mnie to bliskie źródła książek J. Rowling. Trzeba też brać pod uwagę współczesną niesamowitą szybkość szerzenia się opinii i mód dzięki internetowi, telewizji i prasie. Kiedy dostałem do przekładu pierwszy tom, natychmiast zajrzałem do Internetu i Altavista wyszukała mi kilka tysięcy adresów klubów fanów Harry'ego Pottera, mnóstwo recenzji, artykułów, wywiadów. Są encyklopedie, wirtualne Hogwarty, a to wszystko rośnie z dnia na dzień. To paradoks: książki o Harry'm Potterze zmusiły dzieci i młodzież do czytania, ale w dużej mierze dzięki komputerom... Bo wcale nie jest tak, że oderwały ich od komputerów. To jakaś przedziwna, bo zupełnie nowa symbioza. Notabene: J. Rowling zarzeka się w wywiadach, że w ogóle nie zna się na komputerze i nigdy go nie używa. A np. sekwencja ostatecznej rozgrywki młodych bohaterów pierwszego tomu z Voldemortem (w lochu pod trójgłowym psem) jako żywo przypomina typową komputerową grę przygodową.

wodnica: Tłumaczenia poezji dokonywane są z wielką dbałością o oddanie literackiego charakteru utworu. Czy proza dla młodych czytelników wymaga równej uwagi?

Andrzej Polkowski: Oczywiście tłumaczenie poezji a tłumaczenie literatury dziecięcej to zupełnie co innego. W poezji najczęściej niemożliwe jest tłumaczenie dokładne. Proza dla młodych czytelników, zwłaszcza współczesna proza dla współczesnych młodych czytelników, to wielkie wyzwanie dla tłumacza, bo musi znać hermetyczny świat pojęć i język młodzieży. W tym przypadku i angielskiej, i polskiej. Wydaje mi się, że dość dobrze znam ten język, bo często obracam się wśród nich (od dawna działam w Towarzystwie "Nasz Dom" zajmującym się dziećmi pozbawionymi opieki rodzinnej), ale wiem, że i ja nie jestem w stanie nadążyć za jego żywiołowym rozwojem. Tu pomaga stały kontakt poprzez Internet, rozmowy z dziećmi, konsultacje z nimi, słuchanie muzyki młodzieżowej itd. Ale to już są tajemnice warsztatu, a może i stylu życia...

wodnica: Czy nie kusi Pana czasem w trakcie pracy "poprawienie" literackiego pierwowzoru? Np. poprzez użycie jakiegoś innego, trafniejszego, Pańskim zdaniem, epitetu? Jak określa Pan sobie granice przekładu? Na ile tłumacz ma prawo ingerencji w literaturę?

Andrzej Polkowski: Przekład powinien maksymalnie oddawać to, co zamierzył autor oryginału. A ponieważ oba języki bardzo się różnią, "poprawianie" tekstu jest nieuniknione. Chodzi o to, żeby młody czytelnik polski czuł czy widział to samo, co czytelnik angielski. A polski posługuje się innym językiem, innymi zwrotami, czasem innymi przymiotnikami w podobnej sytuacji. (Notabene pani Rowling trochę nadużywa przymiotników, ale w angielskim to nie razi tak, jak w polskim, więc czasem trzeba wyeliminować kilka przymiotników, zastępując je jednym). Oczywiście trzeba też przez cały czas pamiętać, że fabuła toczy się w Anglii, więc zachowuje się specyfikę angielską, ale przynajmniej w dialogach konieczne są odstępstwa od literalnego przekładu. No i są gry słów, kalambury, których nie sposób przełożyć dosłownie. Za klęskę tłumacza uważam sytuację, w której nie jest w stanie oddać gry słów oryginału i musi salwować się przypisem. J. Rowling w wydanym u nas niedawno wywiadzie mówi, że od samego początku zna dokładnie treść wszystkich siedmiu tomów, zna też przeszłość swoich bohaterów, choć nie zawsze ją ujawnia. To trudna sytuacja dla tłumacza, który zna tylko to, co zostało wydane, bo czasami weryfikacja trafności przekładu dokonuje się w kolejnym tomie. Czasem tego właśnie się boję, wybierając jakiś termin czy imię własne: że w którymś z kolejnych tomów okaże się, że powinno być inaczej. I jeszcze jedno: w Polsce nieco inaczej traktuje się pracę tłumacza niż w Anglii czy Stanach. Tam tłumacz jest najczęściej bezimiennym rzemieślnikiem, a jego praca mielona jest w maszynce zespołu redakcyjnego wydawcy. U nas tłumacz ma status twórcy. Musi przede wszystkim wyśmienicie znać język polski. A status twórcy oznacza, że ma też pewne prawa, np. ingerencji w oryginał. Kryterium poprawności polega przede wszystkim na wierności zamysłowi autora. To coś takiego, jak litera i duch prawa.

wodnica: Cykl opowieści narnijskich Clive'a Staplesa Lewisa tłumaczył Pan ładnych parę lat temu. Czy bardzo się zmienił od tego czasu język angielskich powieści dla młodych czytelników? Na ile Pan, jako tłumacz, uwzględnia to w swojej pracy?

Andrzej Polkowski: Bohaterowie C. S. Lewisa to dzieci żyjące tuż po wojnie w Anglii, a więc grubo przed wielką rewolucją kulturową, która stworzyła odrębny, hermetyczny świat dzieci i młodzieży. Siłą rzeczy więc język tych dzieci jest zupełnie inny. Sam Lewis też należał do innej tradycji językowej, w końcu był wytrawnym językoznawcą (profesorem), filozofem, moralistą, a jego korzenie to Anglia przedwojenna, nawet klasycyzm. J. Rowling to już nasza nieposkromiona, chaotyczna współczesność, użycie żargonów, punkty odniesienia tzw. zwykłych ludzi. Widać wyraźnie, że naczytała się różnych dzieł z historii magii, ale to wiedza dość płytka, wykorzystywana raczej do wzbogacenia realiów, co dobrze widać choćby w jej koncepcji kamienia filozoficznego. Lewis był wielkim nauczycielem, kimś w rodzaju mistrza, pani Rowling raczej się znakomicie bawi, pisząc swoje książki i zabawiając młodych czytelników.

wodnica: Na wakacje zapowiadana jest premiera polskiej wersji czwartego tomu. Czy zdąży Pan z tłumaczeniem? Jak daleko jest ono zaawansowane?

Andrzej Polkowski: Czwarty tom na pewno nie ukaże się przed wakacjami. To po prostu niemożliwe. Tom liczy około 700 stron, więc objętościowo to dwa poprzednie tomy. Zakładam, że oddam przekład na początku czerwca, więc książka może wyjść jesienią. Nie mogę już więcej pozwolić sobie na takie tempo, jak przy dwu pierwszych tomach, bo brak końcowych faz pracy nad przekładem odbija się fatalnie na jego jakości. Media Rodzina przygotowała już drugie, poprawione wydanie pierwszego i drugiego tomu. Wolałbym uniknąć takiej konieczności przy dalszych tomach. Choć, znając aktywność potteriańskich egzegetów, nie wiem, czy to w ogóle możliwe...

wodnica: Jak ocenia Pan czwarty tom w zestawieniu z wcześniejszymi trzema?

Andrzej Polkowski: Jak powiedziałem, nie czytam książki przed dokonaniem pierwszej wersji przekładu, więc trudno mi porównywać czwarty tom z poprzednimi. Z tego, co przełożyłem do tej pory, wynika, że akcja jest jeszcze bardziej wartka, więcej jest trudnych prób, przed którymi stają bohaterowie. I zaczyna się nietypowo: nie od Privet Drive, ale od tajemniczego morderstwa w starym domu, w jakiejś zapadłej dziurze w Anglii.

wodnica: Każdy kolejny tom cyklu o Harry'm Potterze jest obszerniejszy od poprzedniego. Tom czwarty liczy sobie około 700 stron. Zabawmy się w typowanie - ile stron, Pana zdaniem, będzie liczyła ostatnia, siódma część serii?

Andrzej Polkowski: Mam nadzieję, że objętość kolejnych tomów nie będzie rosła, choć rozumiem, że im bliżej końca, tym pani Rowling chce wykorzystać jak najwięcej z tego, co już dawno wymyśliła. A w ogóle nie bardzo sobie wyobrażam, by skończyło się na siódmym tomie. Przecież J. Rowling po prostu żyje swoimi powieściami! Może powstanie jakiś nowy cykl?


wodnica
Minimal Bros