czwartek, 27 marca 2003

Wywiad z Andrzejem Polkowskim - tłumaczem cyklu o Harry'm Potterze

Wywiad przeprowadzony został 26.01.2001 roku prze wodnicę.

wodnica: Pan sam nie uważa się za mugola. Jak Pan się broni przez zmugoleniem? Czy często spotyka Pan w życiu codziennym mugoli? A propos - używanie tego słowa pisanego wielką literą okazało się podobno niepoprawne?

Andrzej Polkowski: Zacznijmy od drugiego pytania. W początkowej wersji tłumaczenia pierwszego tomu "Muggles" przełożyłem jako "Tumani", idąc za wyraźnie pogardliwym znaczeniem tego słowa w książce i za takimi slangowymi wyrażeniami, jak "mug" czy "muggins" (prostak, głupiec). Właściciel wydawnictwa, pan Robert Gamble, nie chciał się na to zgodzić, upierając się, że samo słowo nic nie znaczy i że "Muggles" to po prostu zwykli ludzie, niekoniecznie głupi czy źli. Powoływał się na Hermionę, pochodzącą z rodziny poczciwych mugoli. Uległem naciskowi, choć później się okazało, że chyba miałem rację, bo jakaś Angielka wytoczyła pani Rowling proces o plagiat, twierdząc, że to ona pierwsza użyła terminu "Muggles" w swojej książce. Prawnicy pani Rowling wygrali proces, wykazując, że "Muggles" to słowo występujące w słownikach slangów i oznaczające właśnie... tumanów, frajerów, prostaków. Ostatnio jeden z czytelników przysłał mi e-mail z takim rozwiązaniem tej zagadki: być może J. Rowling wymyśliła "Muggles" na zasadzie skojarzenia: "mag-less" - "ludzie nie-magiczni". Ciekawa koncepcja, choć nie do końca ścisła fonetycznie. A jeśli chodzi o dużą czy małą literę, to byłem od początku za małą literą, bo to nie żadna narodowość, tylko rodzaj ludzi. Jeśli już ich się pisze dużą literą, to tym bardziej trzeba by tak pisać Czarodziejów. W końcu zadecydował autorytet rzeczoznawcy językowego, którego poprosił o recenzję wydawca. A w ogóle mugole to po prostu ludzie pozbawieni zdolności czarodziejskich. To zdecydowana większość ludzi, dlatego pytanie powinno brzmieć: "Czy często spotykam w życiu codziennym czarodziejów?". Między tymi dwoma rodzajami ludzi istnieje pewne napięcie. Ponieważ książki J. Rowling pisane są głównie z punktu widzenia świata czarodziejów, termin "mugole" nabiera znaczenia pejoratywnego: to tumany, które muszą używać skomplikowanych urządzeń technicznych, zamiast np. pstryknąć palcami lub machnąć różdżką. Z kolei dla mugoli czarodzieje to nieokrzesani dziwacy, po których wszystkiego można się spodziewać (i nie bez racji). Powieści o Harry'm Potterze zaostrzają ten konflikt, bo rzeczywiście czarodzieje wprowadzają do świata mugoli spore zamieszanie. Jest jednak jeszcze jedno znaczenie terminu "mugole", wynikające z takiej, a nie innej konstrukcji fabuły w tych książkach. Najlepiej poznajemy krewnych Harry'ego, czyli wuja Vernona i ciotkę Petunię, a to uosobienie drobnomieszczaństwa, dulszczyzny, kołtuństwa, karierowiczostwa, snobizmu i straszliwego egoizmu. W tym znaczeniu w naszym świecie aż roi się od mugoli. Myślę, że jedną z ważniejszych przyczyn tak wielkiego powodzenia książek o Harry'm Potterze jest właśnie bezlitosne wyszydzenie takich ludzi, co bardzo odpowiada młodym czytelnikom. W tym znaczeniu oczywiście nie uważam się za mugola i nie muszę się bronić przed zmugoleniem, bo po prostu unikam takich ludzi i środowisk. Staram się, by mój dom bardziej przypominał Norę państwa Weasleyów niż Privet Drive. I najchętniej czytuję takich autorów, którzy z walczą z tak pojętym mugolstwem.

wodnica: W jednej z wyznaniowych szkół w Wielkiej Brytanii zabroniono uczniom czytania książek o Potterze ze względu na "niebiblijne" wątki czarnoksięskie. Jak Pan ocenia taką decyzję ciała pedagogicznego?

Andrzej Polkowski: Nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych grupy i organizacje fundamentalistów chrześcijańskich próbowały wzniecić kampanię przeciw książkom o Harry'm Potterze, oskarżając je o wychwalanie czarnej magii, czarownic, czarów itp., co jest sprzeczne z Biblią. O ile wiem (z Internetu) te kampanie zakończyły się fiaskiem. To zupełnie absurdalny zarzut. Posługując się nim, trzeba by zakazać dzieciom czytania w ogóle bajek i fantasy, bo czary są tam niezbywalnym elementem. A co zrobić z C. S. Lewisem, wielkim moralistą chrześcijańskim, którego cykl o Narnii nazywany jest "protoewangelią"? Co z "Faustem", Tolkienem, "Alicją w krainie czarów"? To po prostu okropna ignorancja, nieznajomość gatunków literackich i archetypów kultury. Przypominam też, że Pan Jezus objawił się światu po raz pierwszy za pośrednictwem magów ze Wschodu, astrologów, którzy postawili poprawny horoskop i dlatego Go odnaleźli i oddali mu hołd. Z chrześcijańskiego punktu widzenia ocenie podlega moralna wymowa tych książek, a chodzi w nich przecież o walkę dobra ze złem, w której dobro zwycięża. To już bardziej w baśniach braci Grimm czy z tysiąca i jednej nocy można się spotkać z fabułą moralnie dwuznaczną.

wodnica: Polska premiera trzeciego tomu opowieści o czarodzieju Harry'm Potterze była zapowiadana na okres przed świętami Bożego Narodzenia. Ostatecznie przełożono ją na 31.01.2001. Wydawca tłumaczył to m.in. możliwością dopracowania przekładu. Czy dużo się zmieniło w porównaniu z wersją oddaną przez Pana 15 października?

Andrzej Polkowski: O ile wiem, Wydawnictwo Media Rodzina przesunęło termin publikacji trzeciego tomu głównie z powodów rynkowo-marketingowych. Wersja oddana przez tłumacza zawsze podlega opracowaniu redakcyjnemu, za które przynajmniej ja jestem bardzo wdzięczny, jeśli tylko jest ono wnikliwe. Podczas pracy tłumacz wchodzi w pewną skomplikowaną grę z tekstem oryginalnym i po jakimś czasie często zatraca świeżość spojrzenia na tekst polski. Muszę też wyznać, że tempo pracy nad dwoma pierwszymi tomami było stanowczo za duże, a redakcja niezbyt staranna, stąd tyle pomyłek i kiksów. Przyzwyczajony jestem do ustalonego cyklu pracy: tłumaczę całość (nigdy nie czytam książki przed tłumaczeniem), odczekuję ze dwa tygodnie i poprawiam całość, wysyłam do redakcji i wreszcie przychodzi ta najważniejsza faza: nadanie przekładowi ostatecznego kształtu po propozycjach redaktora. Od pierwszej wersji (first draft) dzieli tę ostatnią fazę dość dużo czasu, więc można na swój przekład spojrzeć niejako z zewnątrz. A na koniec jest jeszcze faza korekty składu. W przypadku dwu pierwszych tomów starczyło czasu tylko na dwie pierwsze fazy. Dlatego domagałem się od Wydawcy, by następne tomy nie były już opracowywane w takim tempie. Opóźnienie wydania trzeciego tomu okazało się zbawienne, bo po raz pierwszy dostałem korektę składu i znalazłem w niej jeszcze ze dwadzieścia błędów.

wodnica: Czytelnicy, którzy sięgnęli po angielski oryginał powieści o Harry'm Potterze, zachwycają się językiem tych książek. Czy nie miał Pan tremy przystępując do tłumaczenia?

Andrzej Polkowski: Nie miałem tremy przystępując do pracy nad pierwszym tomem, bo wówczas jeszcze nie było takiego szału z tymi książkami na całym świecie. Trema, a właściwie okropna presja, pojawiła się po wydaniu przekładu drugiego tomu, kiedy okazało się, że mnóstwo czytelników dokonuje drobiazgowej egzegezy tekstu i wyłapuje prawdziwe lub pozorne błędy. Myślę, że jeszcze żaden tłumacz nie pracował pod taką presją, odczuwalną natychmiast dzięki internetowi. To w ogóle niesamowite zjawisko! Czytelnicy zaczynają redagować książki! I czynią to bez pardonu, na zasadzie: to nasza książka i ma tak być, jak my chcemy. Muszę przyznać, że wyłapali wiele błędów, a poza tym tworzy się jakaś przedziwna więź między czytelnikami. Uznałem ją za wspaniałe zjawisko i właśnie dlatego zwróciłem się do czytelników z propozycją wymyślenia polskiego imienia tego krwiożerczego buldoga. Przyszło ponad 200 propozycji!

wodnica: Jak radził Pan sobie z zabawami językowymi Joanne K. Rowling? Co podczas przekładu sprawiło Panu najwięcej trudności?

Andrzej Polkowski: Tłumaczenie książek J. Rowling to wspaniała przygoda. Występują tam różne żargony, różne sposoby wypowiadania się różnych rodzajów ludzi i poszczególnych bohaterów. Zabawy językowe to sama rozkosz! Najwięcej trudności sprawia wymyślanie odpowiedników imion własnych, które coś znaczą, ale bardzo to lubię. No i tych wszystkich magicznych stworów, zaklęć, eliksirów itd. Tłumaczyłem już sporo książek dla dzieci, w tym "Opowieści z Narnii", więc mam jakieś doświadczenie. Pomysły nie zawsze są najlepsze i często dochodzi do zażartych dyskusji z redaktorem i szefami Wydawnictwa. Ostatnio bardzo mi pomaga korespondencja e-mailowa z Asią Lipińską, srogą, ale przyjazną egzegetką książek o Harry'm Potterze z Warszawy. To takie pierwsze zwierciadło przekładu.

wodnica: Cykl o Harry'm Potterze jest bardzo mocno związany z tradycyjną literaturą angielską dla dzieci, poczynając od "Davida Copperfielda" Dickensa, poprzez "Alicję w krainie czarów", powieści Edith Nesbit o zaczarowanych zamkach, Piaskoludku i feniksie po cykl narnijski C. S. Lewisa. Skąd zatem takie szalone powodzenie Harry'ego Pottera? Czy nie tkwi ono w dużym stopniu właśnie w języku?

Andrzej Polkowski: Na pytanie o prawdziwe przyczyny aż takiej, monstrualnej popularności książek o Harry'm Potterze chyba jeszcze nikt wyczerpująco nie odpowiedział. Ja sądzę, że jest ich kilka, np. udane wykreowanie świata odrębnego (równoległego), który dzieci uznały za własny i przeciwstawienie mu świata "normalnych" ludzi. Jest przecież taka tendencja w kulturze młodzieżowej: mamy swój świat, swój język, swoją muzykę, swoje stroje, a "mugolom" nic do tego, bo i tak nic nie zrozumieją. I - podkreślam to ponownie - w tym dziecięcym świecie jest bardzo wyraźny podział na zło i dobro. Nie znaczy to wcale, że bohaterowie są czarno-biali, przeciwnie, popełniają błędy, czasem grzeszą, kłamią, ale w końcu zło zostaje obnażone, osądzone i pokonane. Dzieci łatwo odnajdują się w tych postaciach. Myślę, że tym, co współczesna młodzież najbardziej odrzuca, jest obłuda. To prawda, że tradycja dziecięcej literatury angielskiej jest o wiele bogatsza niż nasza, choć należy pamiętać, że tak naprawdę wielki sukces J. Rowling zaczął się od wydania dwu pierwszych tomów w Stanach Zjednoczonych, nie w Anglii. Nie przywiązywałbym zbyt wielkiej wagi do roli tej tradycji. Wcale nie jestem pewny, czy młodzi czytelnicy Harry'ego Pottera we współczesnej Anglii lub Stanach znają tę tradycję. Myślę, że jest przeciwnie i że książki o Harry'm Potterze zapełniły lukę po tej tradycji. Osobiście uważam, że np. baśnie C. S. Lewisa są o wiele bogatsze, lepsze językowo i mądrzejsze, a jednak aż takiej furory nie zrobiły. Albo: nie sądzę, by wielu czytelników J. Rowling znało książki Kiplinga (nie mówię tu o "Księdze dżungli", tylko np. o "Stalky i kompania" czy "Kapitanowie zuchy"), a dla mnie to bliskie źródła książek J. Rowling. Trzeba też brać pod uwagę współczesną niesamowitą szybkość szerzenia się opinii i mód dzięki internetowi, telewizji i prasie. Kiedy dostałem do przekładu pierwszy tom, natychmiast zajrzałem do Internetu i Altavista wyszukała mi kilka tysięcy adresów klubów fanów Harry'ego Pottera, mnóstwo recenzji, artykułów, wywiadów. Są encyklopedie, wirtualne Hogwarty, a to wszystko rośnie z dnia na dzień. To paradoks: książki o Harry'm Potterze zmusiły dzieci i młodzież do czytania, ale w dużej mierze dzięki komputerom... Bo wcale nie jest tak, że oderwały ich od komputerów. To jakaś przedziwna, bo zupełnie nowa symbioza. Notabene: J. Rowling zarzeka się w wywiadach, że w ogóle nie zna się na komputerze i nigdy go nie używa. A np. sekwencja ostatecznej rozgrywki młodych bohaterów pierwszego tomu z Voldemortem (w lochu pod trójgłowym psem) jako żywo przypomina typową komputerową grę przygodową.

wodnica: Tłumaczenia poezji dokonywane są z wielką dbałością o oddanie literackiego charakteru utworu. Czy proza dla młodych czytelników wymaga równej uwagi?

Andrzej Polkowski: Oczywiście tłumaczenie poezji a tłumaczenie literatury dziecięcej to zupełnie co innego. W poezji najczęściej niemożliwe jest tłumaczenie dokładne. Proza dla młodych czytelników, zwłaszcza współczesna proza dla współczesnych młodych czytelników, to wielkie wyzwanie dla tłumacza, bo musi znać hermetyczny świat pojęć i język młodzieży. W tym przypadku i angielskiej, i polskiej. Wydaje mi się, że dość dobrze znam ten język, bo często obracam się wśród nich (od dawna działam w Towarzystwie "Nasz Dom" zajmującym się dziećmi pozbawionymi opieki rodzinnej), ale wiem, że i ja nie jestem w stanie nadążyć za jego żywiołowym rozwojem. Tu pomaga stały kontakt poprzez Internet, rozmowy z dziećmi, konsultacje z nimi, słuchanie muzyki młodzieżowej itd. Ale to już są tajemnice warsztatu, a może i stylu życia...

wodnica: Czy nie kusi Pana czasem w trakcie pracy "poprawienie" literackiego pierwowzoru? Np. poprzez użycie jakiegoś innego, trafniejszego, Pańskim zdaniem, epitetu? Jak określa Pan sobie granice przekładu? Na ile tłumacz ma prawo ingerencji w literaturę?

Andrzej Polkowski: Przekład powinien maksymalnie oddawać to, co zamierzył autor oryginału. A ponieważ oba języki bardzo się różnią, "poprawianie" tekstu jest nieuniknione. Chodzi o to, żeby młody czytelnik polski czuł czy widział to samo, co czytelnik angielski. A polski posługuje się innym językiem, innymi zwrotami, czasem innymi przymiotnikami w podobnej sytuacji. (Notabene pani Rowling trochę nadużywa przymiotników, ale w angielskim to nie razi tak, jak w polskim, więc czasem trzeba wyeliminować kilka przymiotników, zastępując je jednym). Oczywiście trzeba też przez cały czas pamiętać, że fabuła toczy się w Anglii, więc zachowuje się specyfikę angielską, ale przynajmniej w dialogach konieczne są odstępstwa od literalnego przekładu. No i są gry słów, kalambury, których nie sposób przełożyć dosłownie. Za klęskę tłumacza uważam sytuację, w której nie jest w stanie oddać gry słów oryginału i musi salwować się przypisem. J. Rowling w wydanym u nas niedawno wywiadzie mówi, że od samego początku zna dokładnie treść wszystkich siedmiu tomów, zna też przeszłość swoich bohaterów, choć nie zawsze ją ujawnia. To trudna sytuacja dla tłumacza, który zna tylko to, co zostało wydane, bo czasami weryfikacja trafności przekładu dokonuje się w kolejnym tomie. Czasem tego właśnie się boję, wybierając jakiś termin czy imię własne: że w którymś z kolejnych tomów okaże się, że powinno być inaczej. I jeszcze jedno: w Polsce nieco inaczej traktuje się pracę tłumacza niż w Anglii czy Stanach. Tam tłumacz jest najczęściej bezimiennym rzemieślnikiem, a jego praca mielona jest w maszynce zespołu redakcyjnego wydawcy. U nas tłumacz ma status twórcy. Musi przede wszystkim wyśmienicie znać język polski. A status twórcy oznacza, że ma też pewne prawa, np. ingerencji w oryginał. Kryterium poprawności polega przede wszystkim na wierności zamysłowi autora. To coś takiego, jak litera i duch prawa.

wodnica: Cykl opowieści narnijskich Clive'a Staplesa Lewisa tłumaczył Pan ładnych parę lat temu. Czy bardzo się zmienił od tego czasu język angielskich powieści dla młodych czytelników? Na ile Pan, jako tłumacz, uwzględnia to w swojej pracy?

Andrzej Polkowski: Bohaterowie C. S. Lewisa to dzieci żyjące tuż po wojnie w Anglii, a więc grubo przed wielką rewolucją kulturową, która stworzyła odrębny, hermetyczny świat dzieci i młodzieży. Siłą rzeczy więc język tych dzieci jest zupełnie inny. Sam Lewis też należał do innej tradycji językowej, w końcu był wytrawnym językoznawcą (profesorem), filozofem, moralistą, a jego korzenie to Anglia przedwojenna, nawet klasycyzm. J. Rowling to już nasza nieposkromiona, chaotyczna współczesność, użycie żargonów, punkty odniesienia tzw. zwykłych ludzi. Widać wyraźnie, że naczytała się różnych dzieł z historii magii, ale to wiedza dość płytka, wykorzystywana raczej do wzbogacenia realiów, co dobrze widać choćby w jej koncepcji kamienia filozoficznego. Lewis był wielkim nauczycielem, kimś w rodzaju mistrza, pani Rowling raczej się znakomicie bawi, pisząc swoje książki i zabawiając młodych czytelników.

wodnica: Na wakacje zapowiadana jest premiera polskiej wersji czwartego tomu. Czy zdąży Pan z tłumaczeniem? Jak daleko jest ono zaawansowane?

Andrzej Polkowski: Czwarty tom na pewno nie ukaże się przed wakacjami. To po prostu niemożliwe. Tom liczy około 700 stron, więc objętościowo to dwa poprzednie tomy. Zakładam, że oddam przekład na początku czerwca, więc książka może wyjść jesienią. Nie mogę już więcej pozwolić sobie na takie tempo, jak przy dwu pierwszych tomach, bo brak końcowych faz pracy nad przekładem odbija się fatalnie na jego jakości. Media Rodzina przygotowała już drugie, poprawione wydanie pierwszego i drugiego tomu. Wolałbym uniknąć takiej konieczności przy dalszych tomach. Choć, znając aktywność potteriańskich egzegetów, nie wiem, czy to w ogóle możliwe...

wodnica: Jak ocenia Pan czwarty tom w zestawieniu z wcześniejszymi trzema?

Andrzej Polkowski: Jak powiedziałem, nie czytam książki przed dokonaniem pierwszej wersji przekładu, więc trudno mi porównywać czwarty tom z poprzednimi. Z tego, co przełożyłem do tej pory, wynika, że akcja jest jeszcze bardziej wartka, więcej jest trudnych prób, przed którymi stają bohaterowie. I zaczyna się nietypowo: nie od Privet Drive, ale od tajemniczego morderstwa w starym domu, w jakiejś zapadłej dziurze w Anglii.

wodnica: Każdy kolejny tom cyklu o Harry'm Potterze jest obszerniejszy od poprzedniego. Tom czwarty liczy sobie około 700 stron. Zabawmy się w typowanie - ile stron, Pana zdaniem, będzie liczyła ostatnia, siódma część serii?

Andrzej Polkowski: Mam nadzieję, że objętość kolejnych tomów nie będzie rosła, choć rozumiem, że im bliżej końca, tym pani Rowling chce wykorzystać jak najwięcej z tego, co już dawno wymyśliła. A w ogóle nie bardzo sobie wyobrażam, by skończyło się na siódmym tomie. Przecież J. Rowling po prostu żyje swoimi powieściami! Może powstanie jakiś nowy cykl?


wodnica
Minimal Bros

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz