Harry, Harry... ani się człowiek obejrzał, a w filmowo-growym Hogwarcie nasz tytułowy bohater zaczyna już szósty rok nauki. Choć z tym „oglądaniem się” to chyba jednak przy tej części nieco przesadziłem – w końcu zgodnie z planem już w zeszłym roku powinniśmy śledzić dalsze losy nastoletniego czarodzieja. Nieoczekiwane przesunięcie premiery filmu wymusiło na Electronic Arts opóźnienie wydania growej odsłony Księcia Półkrwi. Jak łatwo się domyśleć, po wspomnianej firmie nie spłynęło to ot tak. Jak sami wówczas twórcy przyznali, z planów przychodów firmy w roku 2008 zniknęła niebagatelna pozycja 120 milionów dolarów.
Na szczęście wygląda na to, że chyba tylko kataklizm mógłby zagrozić tegorocznej premierze zarówno filmu, jak i gry. Z tą ostatnią, a dokładniej mówiąc – z wersją na Nintendo Wii, miałem okazję nieco się już zapoznać. Udostępniono mi trzy oddzielne etapy-misje z Księcia Półkrwi. Każdy z nich to w zasadzie oddzielna minigra, w mniej lub bardziej interesujący sposób wykorzystująca kontrolery Wii.

W pogoni za złotym zniczem
Ponownie pojawi się Quidditch. I dobrze, bo od czasu Komnaty Tajemnic oraz zupełnie osobnego tytułu, czyli Harry Potter Quidditch World Cup, minęło już sporo czasu. Szkoda tylko, że w Księciu Półkrwi będzie to niestety bardzo uproszczona wersja tej najpopularniejszej wśród czarodziejów dyscypliny sportu.
Przejmujemy kontrolę nad Harrym, głównym szukającym drużyny Gryffindoru i (co oczywiste dla wszystkich, którzy choć raz zetknęli się z jakimkolwiek filmem czy książką) musimy jako pierwsi przechwycić to małe, złote, diabelnie szybkie, w dodatku ze skrzydełkami, czyli latający znicz.
W tym wypadku polega to na wycelowaniu Wiilotem w ekran i przelatywaniu pomiędzy świecącymi gwiazdkami-bramkami. Coś jak kolejka górska, tyle że zawieszona w przestrzeni. Jeśli idzie nam to sprawnie, Harry nabiera coraz większej prędkości i coraz częściej i szybciej musimy kierować Wiilota na boki ekranu, aby wykonywać nagłe zwroty. W miarę postępu świecące gwiazdki zmieniają kolor na coraz bardziej zielony i w końcu w którymś momencie takiej „jazdy kolejką” łapiemy znicz.
Analogicznie – jeśli jakimś cudem mamy problem z celowaniem w kolejne bramki, zaczynają one zmieniać kolor na coraz bardziej czerwony i w pewnym momencie orientujemy się, że „jest już po zawodach”. Oczywiście szukający drużyny przeciwnej próbuje robić to samo, toteż od czasu do czasu nie zaszkodzi machnąć kontrolerem po bokach, aby zepchnąć przeciwnika „z kursu zbliżeniowego” ze zniczem.

Dodam dla porządku, że z kilku własnych przelotów oraz z obserwacji innych wnioskuję, iż naprawdę trzeba się postarać, aby w tej minigrze przegrać – w momencie, gdy idzie nam słabo z zaliczaniem kolejnym gwiaździstych bramek, uruchamia się szumnie zapowiadany „regulator poziomu trudności” i po prostu zwalnia prędkość lotu.
Przyznam, że to niegłupie rozwiązanie, zwłaszcza w odniesieniu do młodszych graczy, gdyż zapobiega ewentualnej frustracji koniecznością podejmowania którejś z kolei próby zaliczenia danego poziomu, a jednocześnie podnosi nieco poprzeczkę w momencie, w którym do gry zasiada bardziej doświadczony operator Wiilota i Nunchuka.
Niestety, nic nie wskazuje na to, abyśmy mogli wcielić się np. w ścigającego i porzucać kaflem w bramki przeciwnika, o jakimkolwiek drużynowym rozgrywaniu meczu nie wspominając. Na szczęście dwie kolejne minigry pozostawiły znacznie lepsze wrażenie.
Buchaj, ogniu! Kotle, wrzyj!
Druga z misji wzbudziła wręcz entuzjazm wśród najmłodszych uczestników prezentacji. Nic dziwnego – przygotowywanie mikstur w wirtualnym kociołku, zamaszyste mieszanie Wiilotem i precyzyjne odmierzanie poszczególnych składników, mimo banalności na pierwszy rzut oka, wciągnęło niejednego. I to nie tylko z tych najmłodszych.

Główną część ekranu zajmuje ustawiony na ogniu kociołek. Za nim w różnych słojach i flakonach poustawiano kolorowe składniki. Ponad kociołkiem mamy dwa liczniki. Pierwszy z nich, cyfrowy, odmierza czas, jaki mamy na dodanie kolejnego składnika lub wykonanie dodatkowej czynności, jak np. zamieszanie w kotle lub potrząśnięcie nim. Drugi, w formie kurczącego się graficznego paska, pokazuje zbliżający się moment zakończenia pracy nad całą recepturą. Oczywiście ta ostatnia również jest przedstawiona na ekranie w formie obrazkowej.
To, co najbardziej przekonuje w przypadku zabawy z miksturami, to świetne wykorzystanie cech Wiilota i Nunchuka. Dla przykładu, tym pierwszym sięgam po żółty flakonik. Z obrazka receptury wnioskuję, że mam dodać do kotła zaledwie parę kropli. Przyciągam nadgarstek do siebie, przechylam Wiilota i... wylewam pół butelki... na dodatek obok kotła.
Po kilku próbach w końcu udaje mi się już sprawniej trafiać z kolejnymi składnikami tam, gdzie powinienem, choć niejeden jeszcze przedawkuję, powodując kłęby dymu nad stanowiskiem pracy. Z pomocą przychodzi energiczne machanie Nunchukiem, które rozgania opary. Po chwili żwawo wywijam obydwoma kontrolerami, mieszając zawartość i już – mikstura gotowa, a ja nie bez przyjemności przygotowuję jeszcze dwie kolejne.
Pojedynek w słońcu.
Ostatnia z przedstawionych minigier spodobała mi się najbardziej. Myślę, że przede wszystkim z uwagi na to, iż grałem w nią z drugą osobą. A w końcu nie ma nic przyjemniejszego niż pojedynkowanie, w tym wypadku na czary z żywym przeciwnikiem.
Ja wybrałem Rona Weasley’a, a drugi gracz zdecydował się na Lunę Lovegood. Zdziwiła mnie jedna rzecz – po zapowiedziach (również i naszej) spodziewałem się zobaczyć split screen. Tymczasem tutaj, niczym chociażby w Virtua Tennis, jeden z zawodników jest na dole, a drugi na górze. I zostaje tak również w kolejnej rundzie (pojedynki czarodziejów są rozgrywane do dwóch wygranych rund).
Na szczęście zawodnik grający u góry ekranu ma dokładnie ten sam wachlarz ruchów. A tych doprawdy nie brakuje. Rozegrałem tylko trzy pojedynki, namachałem się jak dziki obydwoma kontrolerami i doprawdy nie jestem w stanie powtórzyć, w jaki sposób udało mi się rzucić niektóre czary. Co zapamiętałem? Poruszałem Ronem, korzystając z gałki analogowej na Nunchuku, wciskając „A” wykonywałem uniki, przyciągając kontrolery równolegle do siebie, uaktywniałem zaklęcie ochronne, a machając energicznie Wiilotem, włączałem zaklęcie Lacarnum Inflamare i obrzucałem przeciwniczkę ognistymi kulami. W momencie gdy na dłużej przytrzymałem w górze kontroler, zamiast gradu mniejszych kul wyrzucałem jedną, ale za to konkretną, która przy braku zasłony przewracała drugiego gracza.
Na pewno kilkakrotnie z powodzeniem zastosowałem Levicorpus, gdyż Lunę na chwilę zawiesiło do góry nogami jak również Petrificus Totalus, który także na chwilę całkowicie ją unieruchomił. Na „arenie” pojedynków poustawiano kilka tarcz, które można wykorzystywać jako osłony, generalnie jednak chyba lepiej sprawdzała się taktyka umiejętnych uników oraz bardziej skomplikowanych czarów. Pojedynki utrzymują dobre tempo i wydają się być naprawdę nieźle dopracowanym elementem gry.

Niestety obok opisanych minigier nie tylko nie miałem możliwości zapoznać się z żadnym etapem z trybu fabularnego, ale nawet nie dane mi było pospacerować po wirtualnym Hogwarcie. A szkoda – mógłbym wówczas osobiście zweryfikować, czy optymistyczne zapowiedzi twórców mają przełożenie na rzeczywistość.
Tak czy inaczej – już teraz widać, że Harry Potter i Książę Półkrwi to gra opracowana przede wszystkim dla Wii. Na uwagę zasługuje nie tylko wykorzystanie cech kontrolerów tej konsoli, ale nawet niebrzydka oprawa graficzna. Oczywiście w przypadku konsol nowej generacji czy pecetów otrzymamy ten ostatni element o klasę albo i dwie lepszy, ale czy padem lub klawiaturą będziemy mogli równie sugestywnie mieszać w kociołku bądź rzucać Lacarnum Inflamare? Przekonamy się na początku lipca.
Michał „Misza” Bobrowski, Gry-Online.pl
Na szczęście wygląda na to, że chyba tylko kataklizm mógłby zagrozić tegorocznej premierze zarówno filmu, jak i gry. Z tą ostatnią, a dokładniej mówiąc – z wersją na Nintendo Wii, miałem okazję nieco się już zapoznać. Udostępniono mi trzy oddzielne etapy-misje z Księcia Półkrwi. Każdy z nich to w zasadzie oddzielna minigra, w mniej lub bardziej interesujący sposób wykorzystująca kontrolery Wii.

W pogoni za złotym zniczem
Ponownie pojawi się Quidditch. I dobrze, bo od czasu Komnaty Tajemnic oraz zupełnie osobnego tytułu, czyli Harry Potter Quidditch World Cup, minęło już sporo czasu. Szkoda tylko, że w Księciu Półkrwi będzie to niestety bardzo uproszczona wersja tej najpopularniejszej wśród czarodziejów dyscypliny sportu.
Przejmujemy kontrolę nad Harrym, głównym szukającym drużyny Gryffindoru i (co oczywiste dla wszystkich, którzy choć raz zetknęli się z jakimkolwiek filmem czy książką) musimy jako pierwsi przechwycić to małe, złote, diabelnie szybkie, w dodatku ze skrzydełkami, czyli latający znicz.
W tym wypadku polega to na wycelowaniu Wiilotem w ekran i przelatywaniu pomiędzy świecącymi gwiazdkami-bramkami. Coś jak kolejka górska, tyle że zawieszona w przestrzeni. Jeśli idzie nam to sprawnie, Harry nabiera coraz większej prędkości i coraz częściej i szybciej musimy kierować Wiilota na boki ekranu, aby wykonywać nagłe zwroty. W miarę postępu świecące gwiazdki zmieniają kolor na coraz bardziej zielony i w końcu w którymś momencie takiej „jazdy kolejką” łapiemy znicz.
Analogicznie – jeśli jakimś cudem mamy problem z celowaniem w kolejne bramki, zaczynają one zmieniać kolor na coraz bardziej czerwony i w pewnym momencie orientujemy się, że „jest już po zawodach”. Oczywiście szukający drużyny przeciwnej próbuje robić to samo, toteż od czasu do czasu nie zaszkodzi machnąć kontrolerem po bokach, aby zepchnąć przeciwnika „z kursu zbliżeniowego” ze zniczem.

Dodam dla porządku, że z kilku własnych przelotów oraz z obserwacji innych wnioskuję, iż naprawdę trzeba się postarać, aby w tej minigrze przegrać – w momencie, gdy idzie nam słabo z zaliczaniem kolejnym gwiaździstych bramek, uruchamia się szumnie zapowiadany „regulator poziomu trudności” i po prostu zwalnia prędkość lotu.
Przyznam, że to niegłupie rozwiązanie, zwłaszcza w odniesieniu do młodszych graczy, gdyż zapobiega ewentualnej frustracji koniecznością podejmowania którejś z kolei próby zaliczenia danego poziomu, a jednocześnie podnosi nieco poprzeczkę w momencie, w którym do gry zasiada bardziej doświadczony operator Wiilota i Nunchuka.
Niestety, nic nie wskazuje na to, abyśmy mogli wcielić się np. w ścigającego i porzucać kaflem w bramki przeciwnika, o jakimkolwiek drużynowym rozgrywaniu meczu nie wspominając. Na szczęście dwie kolejne minigry pozostawiły znacznie lepsze wrażenie.
Buchaj, ogniu! Kotle, wrzyj!
Druga z misji wzbudziła wręcz entuzjazm wśród najmłodszych uczestników prezentacji. Nic dziwnego – przygotowywanie mikstur w wirtualnym kociołku, zamaszyste mieszanie Wiilotem i precyzyjne odmierzanie poszczególnych składników, mimo banalności na pierwszy rzut oka, wciągnęło niejednego. I to nie tylko z tych najmłodszych.

Główną część ekranu zajmuje ustawiony na ogniu kociołek. Za nim w różnych słojach i flakonach poustawiano kolorowe składniki. Ponad kociołkiem mamy dwa liczniki. Pierwszy z nich, cyfrowy, odmierza czas, jaki mamy na dodanie kolejnego składnika lub wykonanie dodatkowej czynności, jak np. zamieszanie w kotle lub potrząśnięcie nim. Drugi, w formie kurczącego się graficznego paska, pokazuje zbliżający się moment zakończenia pracy nad całą recepturą. Oczywiście ta ostatnia również jest przedstawiona na ekranie w formie obrazkowej.
To, co najbardziej przekonuje w przypadku zabawy z miksturami, to świetne wykorzystanie cech Wiilota i Nunchuka. Dla przykładu, tym pierwszym sięgam po żółty flakonik. Z obrazka receptury wnioskuję, że mam dodać do kotła zaledwie parę kropli. Przyciągam nadgarstek do siebie, przechylam Wiilota i... wylewam pół butelki... na dodatek obok kotła.
Po kilku próbach w końcu udaje mi się już sprawniej trafiać z kolejnymi składnikami tam, gdzie powinienem, choć niejeden jeszcze przedawkuję, powodując kłęby dymu nad stanowiskiem pracy. Z pomocą przychodzi energiczne machanie Nunchukiem, które rozgania opary. Po chwili żwawo wywijam obydwoma kontrolerami, mieszając zawartość i już – mikstura gotowa, a ja nie bez przyjemności przygotowuję jeszcze dwie kolejne.
Pojedynek w słońcu.
Ostatnia z przedstawionych minigier spodobała mi się najbardziej. Myślę, że przede wszystkim z uwagi na to, iż grałem w nią z drugą osobą. A w końcu nie ma nic przyjemniejszego niż pojedynkowanie, w tym wypadku na czary z żywym przeciwnikiem.
Ja wybrałem Rona Weasley’a, a drugi gracz zdecydował się na Lunę Lovegood. Zdziwiła mnie jedna rzecz – po zapowiedziach (również i naszej) spodziewałem się zobaczyć split screen. Tymczasem tutaj, niczym chociażby w Virtua Tennis, jeden z zawodników jest na dole, a drugi na górze. I zostaje tak również w kolejnej rundzie (pojedynki czarodziejów są rozgrywane do dwóch wygranych rund).
Na szczęście zawodnik grający u góry ekranu ma dokładnie ten sam wachlarz ruchów. A tych doprawdy nie brakuje. Rozegrałem tylko trzy pojedynki, namachałem się jak dziki obydwoma kontrolerami i doprawdy nie jestem w stanie powtórzyć, w jaki sposób udało mi się rzucić niektóre czary. Co zapamiętałem? Poruszałem Ronem, korzystając z gałki analogowej na Nunchuku, wciskając „A” wykonywałem uniki, przyciągając kontrolery równolegle do siebie, uaktywniałem zaklęcie ochronne, a machając energicznie Wiilotem, włączałem zaklęcie Lacarnum Inflamare i obrzucałem przeciwniczkę ognistymi kulami. W momencie gdy na dłużej przytrzymałem w górze kontroler, zamiast gradu mniejszych kul wyrzucałem jedną, ale za to konkretną, która przy braku zasłony przewracała drugiego gracza.
Na pewno kilkakrotnie z powodzeniem zastosowałem Levicorpus, gdyż Lunę na chwilę zawiesiło do góry nogami jak również Petrificus Totalus, który także na chwilę całkowicie ją unieruchomił. Na „arenie” pojedynków poustawiano kilka tarcz, które można wykorzystywać jako osłony, generalnie jednak chyba lepiej sprawdzała się taktyka umiejętnych uników oraz bardziej skomplikowanych czarów. Pojedynki utrzymują dobre tempo i wydają się być naprawdę nieźle dopracowanym elementem gry.

Niestety obok opisanych minigier nie tylko nie miałem możliwości zapoznać się z żadnym etapem z trybu fabularnego, ale nawet nie dane mi było pospacerować po wirtualnym Hogwarcie. A szkoda – mógłbym wówczas osobiście zweryfikować, czy optymistyczne zapowiedzi twórców mają przełożenie na rzeczywistość.
Tak czy inaczej – już teraz widać, że Harry Potter i Książę Półkrwi to gra opracowana przede wszystkim dla Wii. Na uwagę zasługuje nie tylko wykorzystanie cech kontrolerów tej konsoli, ale nawet niebrzydka oprawa graficzna. Oczywiście w przypadku konsol nowej generacji czy pecetów otrzymamy ten ostatni element o klasę albo i dwie lepszy, ale czy padem lub klawiaturą będziemy mogli równie sugestywnie mieszać w kociołku bądź rzucać Lacarnum Inflamare? Przekonamy się na początku lipca.
Michał „Misza” Bobrowski, Gry-Online.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz